Z cyklu "Moim zdaniem", cz. XXXVII (z pomocą Pink Floyd „Dark Side of the Moon” pisane) Odwilżowe dosyć popołudnie dziewiątego stycznia tego Nowego Roku. W porównaniu do temperatur sprzed dwóch dni – ciepło. Ale byłem przezorny i do Grodzkiego Domu Kultury w ciepłej kurtce na wieczorny „tryptyk spektaklowy” wybrałem się skuszony, już to Katarzyny Pielużek występem, a przecież także znanym mi nowosolskim Teatrem Terminus A Quo. Emocje emocjami, ale kurtka się przydała…
Tak więc trzy spektakle – swoisty tryptyk zadawania pytań o egzystencję człowieka, jego miejsce obok tych, z którymi przyszło mu obcować. O przyswajaniu rzeczywistości, oswajaniu dolegliwości cywilizacyjnych, przeżywaniu osobistych nieszczęść tych małych i wielkich – także – jakże jednak rzadko – chwil szczęśliwych…
Swoiste upokarzanie stereotypów dzisiejszego – również naszego, polskiego – świata… Pokazanie, że miastowy „głupek” ma niekiedy więcej do powiedzenia niż… (tu znakomita rola Konrada Gramonta)
„…Mój tata umarł na nieobecność…” - niesamowicie „zaludnione”, po tysiąckrotnie prawdziwe, realistyczne zdanie z „A dzieci nie chcę mieć”. Spektakl ten miałem przyjemność oglądać po raz drugi. I „przyjemność” ta nie jest zwykłym komplementowaniem gry Katarzyny Pielużek - bo, gdyby zagrała dokładnie tak samo jak wtedy… ale nie – zwłaszcza (dzisiaj) ujęła mnie sekwencja, kiedy wciela się w postać dziewczyny z rewii (właściwie dziewczynki grającej kobiecą „dorosłość” – właśnie w rewii –- w domyśle dość frywolnej). Aktorka znalazła inne środki wyrazu – moim zdaniem – - bardziej wysublimowane, czyste w formie, delikatne, pozostawiając widzowi margines domyśleń… Nieco rozkojarzyła spadająca peruka – nieźle przez panią Pielużek ogrywana niedogodność… ale co tam!
Postscriptum – zastanawiałem się nad dwoma możliwościami zagrania głosem, mimiką, gestem tytułowego zdania „A dzieci nie chcę mieć” – w kontekście opowieści dziewczynki, która przeżywa swoje dzieciństwo w takich, a nie innych warunkach, sytuacjach - i my, widzowie wiemy dlaczego ona dzieci nie chce mieć. A może? Może gdyby tę kwestię poprowadzić prawie szeptem, takim bez mała konfesyjnym, nawet jako zdradzanie dziewczęcej tajemnicy… Czy wtedy byłoby to równoznaczne z interpretacją, której byliśmy świadkami? To takie pytanie kogoś, kto nie lubi krzyku – uważa, że wszystkie emocje można przekazać bez niego…
Na wieczorny deser „Derwisze” Edwarda Gramonta. Sztuka z 2005 roku wystawiana, jak rozumiem z internetowej informacji, po raz ósmy… Zdaje się, że Autor zasięgnął nieco z tradycji derwiszy (baksztów) tureckich, bo oto tylko w tym kraju (kiedy na to zezwalały władze – tzn. w ogóle na działalność derwiszy) do bractw przyjmowano również kobiety… tym usprawiedliwiam (jakby/niejako) uczestnictwo aktorek w spektaklu. Baksztowie organizowali uczty o charakterze sakralnym, uprawiali mistykę liter… ale to już inna historia… Mistyka, swoista poetyka – nade wszystko taniec (zresztą uważany za założyciela pierwszych bractw tańczących zakonów – Dżalal-ad-Dina Rumi – był poetą, mistykiem – - jednym z największych w perskim obszarze kulturowo-historycznym – to wtręt do „swoistej poetyki”). Taniec nigdy nie poddany jakimkolwiek regułom – jednak mający w swojej rytmice, ruchach ciała podobieństwo do ruchu ciał niebieskich. To – uważano - - pobudza duszę tańczącego do wzmożonej miłości do Boga i wprawią ją w stan innej, bardziej zmysłowej aktywności ukierunkowanej oczywiście ku Najwyższemu… Tak więc i na pałacykowej scenie – tańce, uduchowione śpiewy, deklamacje – te - jakby „z tyłu” głównej narracji, gry dwojga aktorów - tuż przed przednią ławką z widzami; na ich oczach wszystko – zło i dobro, pytania bez odpowiedzi, ogrywanie rekwizytów – symboli, znakomicie grane poszczególne scenki, często nie powiązane jakimkolwiek motywem i niech każdy sobie odgadnie co znaczyć miały: robienie śladów obecności – świetnie wymyślone (piszę o robieniu konturów stóp, dłoni przy pomocy sypania mąki – jakież wielokrotne może być rozumienie – zostawianie swoich śladów bycia, mąka – jako zaczyn czegoś nowego, życia – bo przecież chleb z niej…), zakładanie masek gazowych… Uwiodły mnie gwałtowny zaśpiew, po której muzyka i taniec (to takie pierwotne) i te właśnie za głównymi bohaterami śpiewane/mówione monologi – aktorzy stojący w dookolnych spiralach (tutaj z siermiężnej liny)… jakby pośrodku istnienia - a przecież nie; - po środku zatracenia – jak owad, który spiralnie pokonuje drogę do źródła światła, gdzie najczęściej ginie… A z aktorami, sztuką rozstawaliśmy się (jakoby) bez puenty… za to z dwukrotnym wywoływaniem oklaskami… I tutaj również małe postscriptum – a może źle odebrałem zamiar reżysera? Albo zaistniała konieczność grania przez dziewczyny ról męskich (derwiszy) – dlatego ten biały kolor maskujący ich piersi – biel niweluje płeć – jest niewinna… bo jakoś nie znajduję uzasadnienia. Albo za głupim, by pojąć?
A re’sume’? – gdyby ktoś zapytał. Mój wnuk powiedziałby „ale było zajefajnie” – ja o ciarkach i dreszczach, ale nie tych z powodu panującego w Pałacyku chłodu… i o czasie, który nie wiadomo kiedy ubiegł od pierwszego do ostatniego słowa spektakli…
Z. Marek Piechocki Fot. Przemek Wiśniewski
14-01-2009
/ sprawozdania z tego miesiąca
|