Najgorsze filmy świata Najgorszy film świata. Zdawać by się mogło, że to pojęcie subiektywne. To, co dla jednego może być wizualną kpiną, dla drugiego może swobodnie pretendować do miana arcydzieła. Okazuje się jednak, że istnieje taka pula filmów, których mianem arcydzieł zwyczajnie określić nie można. No, chyba że założymy odgórnie, że mówimy o najgorszych filmach świata. Tak, pod tym względem przedrostek "arcy" nabiera kompletnie nowego wydźwięku.
Wystarczyły dwa styczniowe wieczory w gorzowskim Miejskim Ośrodku Sztuki, aby przekonać się na własnej skórze, że zjawisko określane mianem "zbioru najgorszych filmów świata" rzeczywiście istnieje - ba, ludzie chcą to tłumnie oglądać. Bo skoro publiczność nie rwie się do oglądania najlepszych filmów świata (patrz: repertuar pierwszego lepszego kina należącego do sieci kin studyjnych), to musi w takim razie zainteresować się tymi najgorszymi (i tu patrz: frekwencja podczas omawianych pokazów).
„Najgorsze filmy świata” to projekt stworzony przez dwóch fascynatów kina, wykładowcę PWSTFiTV, Jacka Rokosza, oraz absolwenta filmoznawstwa Uniwersytetu Łódzkiego, Filipa Jacobsona. W skład repertuaru tego niecodziennego przeglądu weszły te filmy klasy B, które przez lata osiągnęły miano obrazów kultowych. Oczywiście nie w tej dziedzinie, w jakiej ich twórcy zapewne by sobie tego życzyli.
Na przykład taki Edward D. Wood Jr., znany przede wszystkim jako Ed Wood. Był to człowiek bardzo ambitny, uwielbiał kino, miał sporo zapału, a jeszcze więcej zaparcia w dążeniu do celu, dosłownie za wszelką cenę. Jednak zabrakło mu chyba najważniejszego – talentu. „Plan 9 z kosmosu” - dzieło, z którego był najbardziej dumny -został okrzyknięty najgorszym filmem wszech czasów. Zaś sam Wood, wiadomo, najgorszym reżyserem wszech czasów. Ciekawe, jak zareagowałby na to sam zainteresowany, bo mianem tym zaczęto określać go dopiero po jego śmierci.
„Plan 9 z kosmosu” znalazł się w repertuarze styczniowego przeglądu. Zaprezentowana tutaj historia rozgrywa się w jednym z amerykańskich miasteczek. Spokój tamtejszych mieszkańców zostaje zakłócony przez coraz częstsze wizyty UFO. Z czasem okazuje się, że kosmici chcą wskrzeszać umarłych, by móc zapanować nad ich umysłami. Zarazem planują pozbyć się wszystkich żyjących ludzi, dla, uwaga, dobra galaktyki! No i mniej więcej o tym snuje nam swoją opowieść Ed Wood.
Przyznać trzeba, że prócz oryginalności samej fabuły spore wrażenie robi bardzo nieregularna kompozycja kadrów, niedoświetlone zdjęcia, urok aktorów, psychologiczna (anty)głębia przedstawionych postaci, a także nieograniczona pomysłowość kultowego już twórcy. To nic, że słynny Bela Lugosi, odtwarzający tu rolę Ghoula, zmarł jeszcze przed początkiem zdjęć. Wood wykorzystał zdjęcia próbne z żyjącym jeszcze aktorem, a w pozostałe scenach użył innego, niepodobnego do Lugosiego. Dla niepoznaki kazał aktorowi zastępczemu zasłaniać twarz peleryną. O chrzcie dokonanym na całej ekipie przed finansujący film kościół baptystów wspominać już chyba nie trzeba. „Plan 9 z kosmosu” robi ogromne wrażenie pomimo faktu, że wszystko jest tutaj tak szalenie niewłaściwe.
Nie byłoby najgorszych filmów bez antagonistów, którzy w każdej z tychże produkcji stają się swoistymi motorami napędowymi do kolejnych absurdów fabularnych. Najczęściej mamy do czynienia z jakimś potworem lub też zbiorowiskiem potworów, chcących za wszelką cenę zakłócić spokojną egzystencję cywilizacji. Tak dzieje się w „Szponie”, w którym tytułowy ptak-gigant atakuje zawsze w tym samym miejscu, wchłaniając chociażby przelatujące samoloty. Niedługo później okazuje się, że Szpon ma swoje gniazdo, w którym wysiaduje jajo.
Nie mogłoby być jednak najgorszego filmu bez protagonistów, którzy zawsze doprowadzą do nieoczekiwanego happy-endu. Tak dzieje się w „Szponie” (oczywiście jajo zostaje przez nich zniszczone), w „Planie 9 z kosmosu”, „Zabójczych ryjówkach” i wszystkich innych „Najgorszych filmach”. Główni protagoniści „Zabójczych ryjówek” wydostają się z wyspy opanowanej przez tytułowe stworzenia (a w istocie psy przyozdobione w maski) w połączonych ze sobą wielkich kotłach, nazywanych przez nich „czołgiem”. Naprawdę zabawny jest widok przemieszczającego się, niech im będzie, czołgu, podczas gdy bohaterowie w środku nie kwapią się nawet drgnąć. Przypomina to sposób poruszania się środkami lokomocji przez animowanych Flinstonów. Z tą różnicą jednak, że autorzy tej animacji już z góry patrzyli na swe postaci z przymrużeniem oka. „Zabójcze ryjówki” oraz filmy temu tytułowi podobne, były jednak tworzone w sposób śmiertelnie poważny.
Gdy po seansie japońskiego „Złego mózgu z kosmosu” doszedłem do wniosku, że bardziej tandetnie być nie może, już po chwili zrozumiałem, jak bardzo pomyliłem się w swoich przewidywaniach. „Tureckie Gwiezdne Wojny”, lub, jak kto woli, „Człowiek, który ocalił świat” to totalny szczyt braku spójności, niedoświetlonych kadrów, montażowego chaosu, drewnianych dialogów, przerysowanych postaci, przerysowanych ubiorów, przerysowanego świata. Śmiech przy tym filmie graniczy momentami z poczuciem upokorzenia, bo jak coś takiego mogło w ogóle powstać? Mogło. Tureccy twórcy byli zapewne wniebowzięci uwielbieniem rzeszy fanów, a zarazem zysków, jakich bez wątpienia film ten im przysporzył. Za to amerykańscy autorzy pierwotnej wersji filmu mogli jedynie zacząć rozglądać się za dobrymi adwokatami. Swoją drogą, ciekawe, czy tego nie zrobili. Bo, jak się okazuje, istnieją jeszcze większe absurdy niż zniszczenie niezniszczalnego (patrz: „Zły mózg z kosmosu”).
Największy paradoks obrazów wchodzących w program „Najgorszych filmów świata” polega na tym, że śmiejemy się na nich z taką intensywnością, z jaką nie przytrafiło się to nam podczas seansu najzabawniejszej komedii. Psy w maskach, papierowe talerze udające Ufo, Starman z nadwagą pokonujący każdego przeciwnika, czy Zimermani składający hołd swoim władzom niemal identycznie jak zwolennicy Hitlera swemu przywódcy. Tak, przyznać trzeba, że mijają się takie filmy z właściwą ideą kina, jako skarbnicy sztuki wizualnej. Ale czy od czasu do czasu właśnie tego typu perełki nie są potrzebne nawet najbardziej ambitnemu widzowi? Jednocześnie możemy potraktować te projekcje jako próbę naszej wytrzymałości. Osobiście, nigdy nie przerywam seansów, jednak „Tureckie gwiezdne wojny” opuściłem w połowie. Musiałem.
Tekst: Marcin Kluczykowski Fot. http://www.stopklatka.pl/film/plakat.asp?xi=16999&zdjecie=bd0045dd111c514
3-02-2009
/ sprawozdania z tego miesiąca
|