"Moim zdaniem", cz. XLIII (jako list z peregrynacji do Puszczykowa) Miła Lucynko!
Bardzo dziękuję za Twój list, miłe słowa i opowiastki podróżne, fotki miejsc pięknych. O, tak – Bieszczady to cudne manowce – raz tylko byłem, w wieku dosyć młodzieńczym, więc niewiele pamiętam. Zostały we mnie jakieś wrażenia i widoki: góry porośnięte lasami, drewniane, zniszczone czasem cerkwie, kapliczki, cmentarze z pochylonymi nagrobkami i tymi "innymi" krzyżami… Tak jakoś nie składało mi się z napoczęciem listu. Nie miałem pomysłu, może też nie działo się zbyt wiele. I byłby za marudny?
A teraz po północnej już godzinie, więc wtorek. O okna i parapet deszcz dzwoni – tyle, że nie jesienny, bo czerwiec przecież. A pada od paru godzin. Kilka z nich spędziłem w samochodzie wracając z Puszczykowa, gdzie to w "Zielonym Pałacyku" ośmiodniowa "Chopiniada". Pani Zielonego Pałacyku, Beata Pluta – artystka malarka, prowadzi tutaj "Małą Filharmonię". Miejsce cudne, pałacyk śliczny. Pani Beata? No cóż? Nie mnie, który miałem to szczęście minut kilkanaście z Nią rozmawiać - charakteryzować, opiniować! A wrażenia pierwsze? Niezwykle pozytywne. To Osoba, z którą mogłem od razu rozmawiać - bez żadnych wstępów, przedstawień się, że oto ja - wyglądam jak widać, to sądzę, tak uważam, przyjechałem z…, słyszałem że… A potem już pokazywanie obrazów – cudnie w różnych technikach malowanych portretów; w większości kobiet – nie tylko twarzy – także tego, co czują, o czym myślą. Namalowanie psychiki modela, modelki jest dla pani Beaty Pluty - artystki najważniejszym "zadaniem" w trakcie procesu twórczego. I to jest widoczne: zamyślone twarze, ich mimika, ułożenie głowy, ruch ręki, sposób patrzenia, rekwizyt, dobranie właściwego ubioru… Ale może dosyć o tym. Wszak nie jestem jakimś specjalistą od malarstwa. Piszę jedynie to, co czułem patrząc na galerię w pracowni.
Przecież przyjechałem tutaj dla recitalu. A za klawiaturą wyremontowanego Bechsteina w pięknie urządzonej Sali muzycznej Pałacyku Joanna Marcinkowska – najpierw studentka, teraz asystentka kultowego poznańskiego profesora AM Waldemara Andrzejewskiego. Zdaje się, że już Ci o Niej wspomniałem kiedyś, a to przy okazji recitalu i promocji płyty z transkrypcjami Michaiła Pletniewa muzyki do baletów Piotra Czajkowskiego. Tutaj - – w Zielonym Pałacyku - tylko utwory Fryderyka Chopina. Wykonanie znakomite. Na początek – dla "obłaskawienia i oswojenia" Bechsteina, a także dla wprowadzenia publiczności w nastrój – nokturn. Des – dur op. 27 nr 2. Cóż, że ja napiszę, że pięknym i wzruszającym jest… Oto październik 1835 roku – Lipsk. Spotyka się Fryderyk z samym Feliksem Mendelshonem, co to nie tak dawno został "szefem" Gewanhausu. W czasie spotkania wykonał Chopin kilka swoich utworów: fragmenty Koncertu f-moll, etiudy z opusu 25, a także nokturn drugi z opusu 27. Ten ostatni tak spodobał się Feliksowi, że jak piszą biografowie: natychmiast nauczył się go na pamięć… A Joanna? Po nokturnie Walc As-dur op. 42, po nim Andante spianato i Wielki Polonez Es-dur op.22.

Proszę, uwierz mi, że dawno nie słyszałem tak cudnie zagranego Andante spianato – można było się zasłuchać tak, że dopiero pierwsze dźwięki Poloneza przywracały do rzeczywistości. Zagranego z pełnym wyczuciem formy, rytmu, akcentów. A to przecież jeden z najtrudniejszych polonezów Fryderyka, do którego wykonania nie tylko talentu, ale też i siły fizycznej trzeba. Gdzieś czytałem, że dziwowano się, kiedy wątły, kaszlący Chopin grał ten utwór…
Po niewielkiej przerwie moja najulubieńsza fryderykowa ballada – Ballada g-moll op. 23. Opowieść na fortepianie tak cudna, że zamknąwszy oczy można było wędrować sobie słowami Mickiewiczowskiej "Świtezianki", czy, jak chcą niektórzy, "Konrada Wallenroda". Po balladzie jeszcze cztery mazurki z opusu 24 i na zakończenie Scherzo b-moll op. 31. Scherzo b- moll to lata 1836/37. Koniec 1836 – miłe zdarzenie w życiu Chopina – oto jego przyjaciel, do tej pory współlokator mieszkania przy Chaussee d’Antin, opiekun i lekarz "osobisty" układa sobie życie żeniąc się w lutym. Rok 1837 – Chopin znów choruje: kaszle, pluje krwią, ma wysoką gorączkę i… już nie ma przy nim Jasia Matuszyńskiego. Tak to bywa Lucynko. Tracimy przyjaciół wtedy, kiedy ich najbardziej potrzebujemy.
Wracam do scherza. To, jak sądzą znawcy, najambitniejsze dzieło tamtego okresu. Zacytuję Tada Szulca: Kipi energią, w niezwykły sposób operuje rozmaitymi rodzajami humoru, radością, ironią i weselem, chociaż posiada także ciemniejsze, bardziej dramatyczne tony. I tak też zostało wykonane. Z prawdziwą szczerością, technicznie bez zarzutu, emocjonalnie - ja akurat miałem możliwość po raz drugi oklaskiwać wykonanie przez Joannę Marcinkowską tegoż scherza – kiedyś w Jazz Clubie "Pod Filarami" w Miasteczku G. – tego wieczora, z tamtą publicznością aplauzem wyprosiliśmy bis. Perełkę! - Franciszka Liszta parafrazę na tematy z "Rigoletta" Giuseppe Verdiego. Nie wiem, jakie pokłady siły, temperamentu drzemią w Joannie, bo to przecież utwór niezwykle trudny technicznie. Jak wiesz Franciszek Liszt był niezrównanym wirtuozem, lubił popisywać się technika wykonawczą – tutaj Joanna dała pokaz niesamowitej brawury wykonawczej, ale także umiejętności przejścia do części bardziej spokojnych, śpiewnych, romantycznych. Tak więc i brawom nie było końca. I wiesz? Zrobiłem "rzecz" dziwną! Podszedłem do kłaniającej się Pianistki i przed podaniem bukietu z białych margaretek – przyklęknąłem na sekundę. Liszt zrobiłby to samo!
No i zobacz jak się rozpisałem! Znów ponad stronę. Ależ jestem ględa! Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie, ciepło i dobre myśli posyłam. Nie wiem, kiedy znów się odezwę. Chyba wtedy, kiedy "coś" mnie dotknie – jak w miniony poniedziałek recital Joanny, "Zielony Pałacyk" i pani Beta z Jej portretami!
Marek
(Tekst: Z. Marek Piechocki)
22-06-2009
/ sprawozdania z tego miesiąca
|