Marcin Daniec jest jednym z najpopularniejszych polskich artystów estradowych. Za każdym razem, gdy wychodzi na scenę, witają go salwy śmiechu. Chociaż krytycy utyskują, że prezentuje dowcip nie zawsze najwyższych lotów, Polacy wprost za nim przepadają. Dzisiaj Marcin Daniec jest gościem GIIK-u, wcześniej występował z programem kabaretowym
w Kinie „Kopernik”.
Dynamiczny i pełny wigoru na scenie, a w domu? Jaki jest prywatnie Marcin Daniec?
Oczywiście nie będę zgrywał się przed panem na skromniaszka, ale też chcę uspokoić, że nie szaleję tak bardzo. Gdyby skondensować mój cały dzień w dwóch godzinach, to pewnie bije ze mnie szaleństwo. Przed widzami idę na maxa. Natomiast prywatnie nie będę zmyślał i narzekał, jakie to męczące, że wszyscy widzą we mnie rozbawiacza. Tak mi się wydaje, że jeśli komuś niebiosa dają przyzwoite poczucie humoru, to nie złapie mnie pan po zejściu ze sceny, żebym był smutnym panem, który kilkadziesiąt minut temu udawał.
Czyli mimo wszystko Daniec to spokojny facet, bo sam pan mówi: Nigdy nie demolowałem mebli w hotelach, sodówka nie uderzyła mi do głowy...
Dziękuje panu za ten tekst, ponieważ to jest moja największa słabość. Nawet pan nie wie jak potrafi się zmienić zespół, któremu wyemitowano w radiu dwa razy w dniu piosenkę. Oni już chodzą 40 cm nad ziemią. Nie chce mi się nawet po prostu tego komentować. Trzeba długo dochodzić do tego, co się osiąga to wtedy ma się większą pokorę, a poza tym mnie żal byłoby dostać „sodówy”. Sodówka, czy to się komuś podoba czy nie, jest zawsze początkiem końca.
Poczta pantoflowa donosi, że, od kiedy zmienił pan stan cywilny, stał się pan, nomen omen, pantoflarzem. Ile w tym jest prawdy?
(śmiech) Podpuszcza mnie pan. Przede wszystkim chcę panu podziękować, że wytrzymał pan dwa czy trzy pytania, bo nie liczę ich z sympatii, a dopiero teraz pyta pan o małżonkę. To jest fantastyczne. Już się tyle nagadałem, że nawet żonie powiedziałem, kiedy będę unikał tego tematu to nie dlatego, że przestałem ją kochać, tylko boję się, żeby ktoś złośliwie nie powiedział, że epatuje tym uczuciem.
To mamy do czynienia z pozytywnym pantoflarstwem...
No, ale mógłbym odbić pałeczkę i powiedzieć, że mało znam ludzi, którzy tak pięknie mówią o swoich żonach w wywiadach. Bardzo ją kocham, szukałem jej pół życia, ale
o pantoflarstwie nie może być mowy. Kiedyś zażartowałem, że każdy zakochany mężczyzna jest pantoflarzem. Wtedy tracimy głowę i robimy dla tej drugiej połowy wszystko, co ona sobie tylko wymyśli.
Pan chyba żartuje! Prawdziwi mężczyźni uwielbiają rządzić kobietami! Pan do nich nie należy? Pan się kobiecie poddaje we wszystkim?
Generalnie trzeba tutaj wyważyć pewne rzeczy. Nie można strugać macho, a nie można też być rzeczywiście kalesonami. Najważniejsze dla mnie to słowa mojego kolegi, który zobaczył nas kilka lat temu: Marcinek żadnej asekuracji, idź jak w dym. Tak też zrobiłem
i wcale tego nie żałuje. Ci, którzy nie mają tej przyjemności bycia zakochanym, wyzywają nas właśnie od pantoflarzy.
I jak to pantoflarstwo w pana wydaniu wygląda?
Przynoszę śniadanko do łóżka i korona mi z głowy nie spada. To adoracja, to głaskanie po główce, to rezygnacja z wyjścia po meczu na piwo z kolegami, to ciągłe podbieganie do domku i chęć, chęć bycia z tą drugą połową. Totalne szaleństwo! Nie ma cudowniejszej rzeczy na świecie. Kiedy rodzi się małe dziecko, to przecież każda zakochana mama śle mu w policzek kilkanaście milionów całusów dziennie. Tak też zachowuje się zakochany mężczyzna.
Kiedyś z kumplami założył się pan o bardzo duże pieniądze, że się nie ożeni. Zakład pan przegrał, co z pieniędzmi?
Muszę wyjaśnić rzecz do końca. Zakład wziął się stąd, że kiedy moje życie zmieniło się, kiedy w tak zwanym stanie wolnym przytyłem pięć kilogramów, zażartowałem, że tak świetnie teraz się czuję, że na pewno nie ożenię się przez najbliższych dziesięć lat. Dwóch kolegów natychmiast to podchwyciło i powiedzieli: Dobra, zakładamy się, że słowa nie dotrzymasz. I kiedy byłem bliski wygrania tego zakładu, trwając w starokawalerstwie 9 lat i 8 miesięcy, oni zaczęli się wycofywać twierdząc, że to były tylko żarty. Niedługo potem poznałem kobietę mojego życia. Powiedziałem kumplom: Panowie, niech to zakończy się remisem, ale na pewno ze wskazaniem na mnie. W związku z tym nie odbyło się żadne rozliczenie. A dzisiaj wiem, że wygrałem wielki los na loterii.
Czym Dominika ujęła pana, że złamał pan dane kolegom słowo?
Nie macie w gazecie tyle miejsca, byście mogli zmieścić wszystko, co chciałbym o niej powiedzieć. Ale generalnie ujęła mnie skromnością, piękną duszą i tym, że jest niebywale wyciszona. To po prostu szlachetny, bardzo dobry człowiek.
Zdarza się panu narzekać?
Na Dominikę nigdy. Staram się nie narzekać w ogóle. Uważam, że powinno się ciężko pracować, pomagać ludziom, wyjeżdżać za miasto wypoczywać, bawić się, uśmiechać.
I po prostu żyć, a nie spuszczać nosa na kwintę i tylko biadolić. Optymizm powinien nam przyświecać.
Powiedział pan, że nigdy nikt nie usłyszy z pańskich ust słów: Jestem spełnionym artystą. Jednak po tym, co pan mówi... Wspaniała żona, pewnie nieźle pan zarabia, publiczność pana nie opuszcza... Czegoś więcej chcieć panie Marcinie?
Jeśli człowiek upaja się fantastyczną relacją między widzem a sobą, jeśli nie pracuje, jeśli gra przez pięć lat te same programy, to jest to zagrożenie spełnienia. Całe szczęście, że nad tym wszystkim mam autokontrolę. Ciągle staram się czymś widzów zaskoczyć, mimo, że dopominają się, żeby powtórzyć o „Małyszu”, o „Andrewu” i choćby o występie naszych piłkarzy w Korei. Jednak, kiedy pomyślę, że gdy za dwa miesiące będą mistrzostwa świata, ten monolog miałby już cztery lata. Więc już go nie gram. Cały czas pracuję.
Słowo na koniec o marzeniach. Wyczytałem, że prócz tego, by grać
w reprezentacji w piłkę, marzy Pan, by mieć swoją audycję radiową. Daniec przed mikrofonem?
Tak. Czemu nie? Kiedyś marzyło mi się być projektantem mostów, później komentatorem sportowym. Piłkarz i aktor to były dwie pasje od dzieciństwa. Po maturze doszła do tego praca w radiu. Pożyteczna audycja. Często teraz bywam w radiu, mogę ocierać się o to medium. Z kolei, jeśli chodzi o piłkę, musiałem być bardzo grzecznym chłopcem, bo Pan Bóg mi teraz rekompensuje to, że nie mogę grać w piłkę, przez to, że mam wyśmienity kontakt z piłkarzami. Widzę ten świat z bliska. Mogę wejść do szatni, mam styczność
z piłkarzami, a wielu z nich to moi świetni znajomi. Robert Korzeniowski - mój sąsiad - proponuje mi skomentowanie skoków narciarskich w Zakopanem. Tymczasem okazuje się, że mam recital w Londynie. Naprawdę trzeba było być wiele lat ministrantem, że mogę teraz po części realizować moje marzenia. Oby mi tylko nie przyszło projektować mostów (śmiech).
(rozmawiał: Łukasz Chwiłka)