Publiczności kojarzy się głównie z Kabaretem Olgi Lipińskiej oraz serialami "Lokatorzy" i "Złotopolscy". Marek Siudym, bo o nim mowa, w miniony weekend rozśmieszał gorzowską publiczność. Dziś aktor Teatru Kwadrat,
a zaczynał w studenckim kabarecie Kur. Szkołę teatralną ukończył w roku największych sukcesów drużyny Kazimierza Górskiego. Później propozycje sypały się same. „Miś”, „Zmiennicy” czy choćby film „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” to dzieła, w których możemy zobaczyć Marka Siudyma. Droga na szczyt nie była łatwa, ale o trudach i życiowych ścieżkach kariery odpowiada Łukaszowi Chwiłce.
Ile jest przypadku, a ile świadomej decyzji w tym, że został pan aktorem, bo ja słyszałem, że to wszystko zaczęło się w wojsku.
Tak, to prawda. Niektórzy ludzie od początku wiedzieli, że chcą być aktorami. Natomiast mi taka myśl nawet do głowy nie przyszła, bo mnie to nie interesowało. Jednak w pewnym momencie życia moje ścieżki i ścieżki kilku osób się przecięły i zacząłem na to patrzeć inaczej.
W wojsku poznałem ludzi z branży, którzy stwierdzili, że powinienem spróbować swoich sił w aktorstwie. Tak pan kiedyś powiedział. Jestem ciekawy jak pan ich przekonał, albo po czym to stwierdzili.
Wylądowałem w wojsku jako obsługa w zespole estradowym, w którym byli zawodowi aktorzy, a ja byłem żołnierzem. Dużo czasu spędzaliśmy razem na wyjazdach, dużo rozmawialiśmy na temat sztuki i postrzegali mnie, jako innego żołnierza. Z racji moich zainteresowań literaturą i sztuką w ogóle uznali, że powinienem razem z nimi tworzyć. Kiedyś zaśpiewałem w zastępstwie...
Spodobało się i zostało dalej. Czyż nie tak?
Prawie, że tak. Tak naprawdę trudno to zdefiniować, jakimi ścieżkami doszedłem.
Kariera zaczęła się w wojsku, trwa dalej, a aktorzy mający już taki dorobek próbują swoją dotychczasowy dorobek podsumować. Pan jest zadowolony
z tej przygody z filmem, serialem, teatrem czy kabaretem?
Tak, bo ja uważam, że mnie się poszczęściło. To nie znaczy, że jak ktoś jest dobrze przygotowany do zawodu, ma talent i tak dalej będzie miał szansę robić tyle, co ja. To często jest sprawa kompletnego przypadku, zdarzenia towarzyskiego, znalezienia się
w odpowiednim czasie i miejscu. Znam masę kolegów z teatru, którzy grają wspaniałe role, którzy są tyle lat w branży, co ja, ale nikt o nich nie słyszał. Są świetnymi aktorami, ale tak się im w życiu ułożyło, że się nie znaleźli.
Pan próbuje teraz zasugerować, że jest aktorem z przypadku, ale przecież pan ukończył szkołę teatralną.
Oczywiście, tylko że po szkole jest wielu tak samo przygotowanych ludzi. W tym zawodzie to, że robię tak dużo, nie jest zasługą tego, że mam szczególne i lepsze od innych zdolności. Są ludzie, którzy są bardzo utalentowani, bardzo dobrze przygotowani, ale nie zrobili kariery.
Może byli źle obsadzani w rolach i nie trafili w gusta widzów? Pan się zastanawiał, czemu zrobił karierę?
Pewnie dlatego, że mnie w ogóle obsadzają. To jest podstawowa rzecz. Jeżeli komuś się poszczęści w tym sensie idzie dalej.
„Lokatorzy” - serial, który obecnie jest najbardziej z panem kojarzony - jest kręcony przy obecności żywej publiczności. To utrudnia czy ułatwia pracę?
Dla mnie to nie jest żadne ułatwienie ani utrudnienie. To się odbywa tak, jakby filmować przedstawiania teatralne.
Obecność publiczności daje państwu szanse na duble?
Można, bo publiczność ogląda jakby teatr od tyłu i są pewne szwy. Jeżeli coś się ewidentnie popsuło, bez problemu możemy się cofnąć. Publiczność widzi naszą pracę od kuchni.
Czy w takich warunkach pracuje się trudniej, bo przecież wymaga to większego profesjonalizmu, zero potknięć?
Tak naprawdę to zawsze powinno się tego od siebie wymagać, bez względu na to, czy publiczność jest, czy jej nie ma.
Jaki ma pan stosunek do Bogackiego, postać graną przez pana
w „Lokatorach”?
Generalnie nie identyfikuje się z żadną postacią. Jako człowiek ta postać jest mi zupełnie obca i gdybym gdzieś kiedyś Bogackiego spotkał, z całą pewnością nie mógłbym go polubić. Natomiast jako zadanie aktorskie jest to dla mnie rola wymarzona, bo postać jest zupełnie inna niż ja. Wymyślam ją i buduję od podstaw. Poza tym sitcom to specyficzny gatunek. Bogacki nie może być do końca negatywną postacią. Nadaję mu ludzkie rysy
i dzięki temu pewne rzeczy można mu wybaczyć.
A Biernacki, ojciec Marcysi w serialu "Złotopolscy"? Także pewnie nie ma
z panem prywatnie nic wspólnego?
W przeciwieństwie do Bogackiego lubię go, bo bardziej go rozumiem. To jest człowiek, który jest mi bliższy temperamentem. Jest porywczy, zbuntowany, wściekły na cały świat, ale ma też dużo dobrych cech - odwagę, przebojowość. Jest prostym człowiekiem, ale to nie jest zupełny prostak. Konstrukcja tej postaci jest dosyć misterna - chłop ze wsi, którego ojciec był legionistą, gdzieś tam brzęczy echo zaściankowej szlachty. Tak wymyślił scenarzysta, nie do końca określając Biernackiego jako prostego wieśniaka. Jest w nim coś ciekawego.
Skoro nie jest pan ani taki jak Bogacki, ani taki jak Biernacki, to jaki pan jest prywatnie?
Zupełnie innym, bo bliższym Siudymowi z kabaretu. Momentami bywam taki jak Biernacki, ale oczywiście nie z siekierą. Nie noszę w sobie urazy i tak szybko, jak się zapalam, tak szybko mi przechodzi. Nie mam poczucia humoru na temat zdecydowanych zbrodni. Nie potrafię rozumieć, jakim cudem ktoś, kto popełnił morderstwo z premedytacją, odsiaduje połowę kary i wychodzi na wolność, tak jakby śmierć, którą zadał, była nieważna. Są obszary, co do których nie jestem elastyczny.
W takim razie, jakim jest pan współpracownikiem - trudnym czy wyrozumiałym? Czy podejmując się roli stara się pan za wszelką cenę forsować swoją wizję postaci, czy też wizja reżysera ponad wszystko?
Nie ma ponad wszystko niczego w moim życiu. Jeżeli ktoś mówi głupoty, to się z tym nie zgadzam i wychodzę. Natomiast, jeśli widzę, że ktoś sensownie chce coś skonstruować, to ja szanuje miejsce każdego człowieka. Reżyser jest od tego, żeby to wykreować
i stworzyć, a ja jestem rzemieślnikiem. Jestem wynajętym człowiekiem do wszystkiego,
z pewnymi wyjątkami. Staram się zrozumieć to, co on chciał zrobić i staram się to zrealizować. Jeżeli miałbym się buntować, to tylko wtedy, kiedy coś będzie kompletnie idiotyczne, w sensie kreacji artystycznej.
Ja bym tak nie przesadzał z tym rzemiosłem. Aktor to jednak artysta.
To jest rzemiosło artystyczne, ale jednak rzemiosło. Jeżeli ktoś robi figurki z brązu to może to być kicz, a może dzieło sztuki, ale jest to rzemiosło.
Dzisiaj w Gorzowie teatr, bo zagrał pan na deskach Teatru Letniego. Jakie miejsce w pana zawodowej hierarchii ważności zajmuje teatr?
Bardzo ważne, bo jest to codzienny trening i podstawowy kontakt z aktorstwem. Sprawdzający się natychmiast, w tym momencie. W związku z tym musi zawierać miejsce wysoko.
Dla początkującego aktora co jest więc lepsze: gra w teatrze czy wypuszczenie na głębokie wody? Jednym słowem: serial albo film? Gdzie jest lepsza lekcja życia?
Lekcja życia jest wszędzie, bo jak człowiek chce się czegoś nauczyć to zrobi to wszędzie. Tak naprawdę ważne jest to, żeby trafić na odpowiednich ludzi, na odpowiednich nauczycieli. Nic tak nie niesie człowieka jak odpowiedni ludzie, z którymi się zetknie. Zarazem nic tak nie niszczy jak nieodpowiedni ludzie.
Oprócz samodzielnej nauki roli na potrzeby zawodu uczy pan innych jeździectwa. Pana uczniowie są czasem zaskoczeni, że jazdy konnej uczy ich Marek Siudym, którego kilka godzin temu oglądali w telewizji?
Chyba nie, bo ja już od dawna ich trenuje. Nie mam aż tak początkujących uczniów.
Czyli dużego dystansu nie ma?
Nie, dlatego że trener jest rozliczany z efektów i wyników, a to, czy mówią do mnie panie trenerze czy na „ty” to nie ma żadnego znaczenie. To jest nawet lepsze, bo mam z nimi bliższy kontakt.
(rozmawiał: Łukasz Chwiłka)