Maciej Maleńczuk po raz kolejny zagrał przed gorzowską publicznością.
24 kwietnia 2007 r. Klub "Magnat" pękał w szwach. Na występ Wokalisty Roku 2006 przyszło kilka pokoleń fanów. Po koncercie z artystą rozmawiała Anna Piechocka i Małgorzata Matczak.
Jak się udał koncert?
Komu?
Panu!
No dobrze, świetnie się udało, było cudownie i w ogóle… wow! (śmiech)
We "Fsamrazie" dwa lata temu nie było tak fantastycznie, a rok temu, kiedy grał Pan koncert w "Magnacie", przy otwartych dużych drzwiach, muzyka waliła, a po drugiej stronie ulicy stypa. Podjechał samochód z domu pogrzebowego, żałobnicy wylegli na ulice, trumna, rozpaczające kobiety padały na kolana. I wtedy ze sceny poleciały słowa: "na każdego przyjdzie pora".
Tak?! I to było słyszalne tam na zewnątrz?!
Było.
Ja uważam, że to powinno ich podnieść na duchu. To jest pieśń podnosząca na duchu. Naprawdę! Cóż z tego, że umarłeś? Jesteś teraz w zastępie świętych! Wystarczyło, że byłeś porządnym człowiekiem i za chwilę będziesz w niebie. Wiec… Alleluja!
Czyli to nie było celowe?
Nie, to nie było celowe. W moim życiu takich przypadków jest całe mnóstwo, na tym polega bycie.
Czy historie opowiadane przed utworami podczas koncertów są prawdziwe?
To są rzeczy, które są przynależne. Absolutnie nie są zmyślone. "Józef Kania" to są cztery zwrotki, nikt by się nie zorientował, o co chodzi, jakie dolary. To wszystko jest wyrwane
z kontekstu, dlatego czasem po prostu opowiadam, skąd się wzięła pioseneczka. Tak jak "Edek Leszczyk" - trzeba gościa zobaczyć, trzeba wiedzieć, kim był. Brak butów i brak koszuli - był hipisem. Hipis, który się żeni, jest skazany na porażkę. Być może gdybym teraz pisał taką piosenkę, to wszystko byłoby w niej. Wówczas, jak byłem młody, pisałem krótko, na szybko. Innego miałem stajla. Jak grałem te piosenki, właśnie "Józef Kania" czy "Edek Leszczyk", bez przedmowy, miałem wrażenie, że publika nie jest w stanie skumać
w ogóle o co chodzi. Więc zacząłem sięgać do tych przedmów. Obecnie taką sytuację rozwiązałbym w ten sposób, że tekst zamiast czterech zwrotek miałaby czternaście
i wszystko byłoby w nim ujęte.
Jak ten styl się zmieniał? Dlaczego?
Dlaczego? Dlatego, że na początku człowiek pisze samym sercem. Potem pisze sercem
i ciałem. Potem sercem, ciałem i duszą. A na końcu musisz dołączyć do tego intelekt.
I nagle się okazuje, że owszem, intelekt już jest, ale nie ma serca. Albo jak jest serce
i intelekt, to nie ma duszy. Zawsze czegoś brakuje. Dawniej po prostu pisałem te cztery zwrotki - pisałem raz na tydzień dobry tekst. Teraz dobry tekst piszę raz na pół roku, ale za to ma dwadzieścia zwrotek. Jest inaczej, pracuję na wielu płaszczyznach. Zdecydowanie więcej używam intelektu, zdecydowanie mniej serca. Serce pozostawiam już dla rodziny, dla dzieci, dla swoich kobiet. A intelekt niech będzie w służbie narodu! (śmiech)
W zeszłym roku obyła się premiera nietypowego krążka "Cantigas de Santa Maria". To bardzo ciekawy materiał. Jak powstawał?
Powstawał długo, kilka lat. To było połączone ze sztuką teatralną, więc to wszystko nie było tak hop siup! Sam materiał studyjny nagrywaliśmy częściowo w kościele, ponieważ wydawało mi się, że ma to sens, zwłaszcza, że chciałem znaleźć kościół, który istniał juz
w czasach Alfonsa. Taki kościół w Krakowie znalazłem, Kościół Św. Idziego z 1081.
W czasach Alfonsa ten kościół miał juz ze sto lat. Wydawało mi się, że rodzaj pogłosu, jaki powstaje w takim kościele, będzie dobry. I robiliśmy to! Wszystko trwało około trzech lat. W pewnym momencie te prace się zintensyfikowały, jak już było studio, trzeba było to robić szybciej.
Z kim Pan współpracował?
Współpracowałem z Iwaszkiewiczem, który grał na wszelkiego rodzaju fletach
i instrumentach dętych. Z Wandą Laddy-Iwaszkiewicz - jego żoną, która śpiewała i grała na bębnach oraz instrumentach strunowych. Z Pawłem Muzyką, który grał na viola da gamba i instrumentach z epoki. Z Kubą Rutkowskim, który grał na elektronicznym bębnie. A ja oprócz tego, że śpiewałem, wykonywałem solówki na dętym saksofonie, grałem też na gitarze i korzystałem z... komputera.
"Candigas de Santa Maria" to zupełnie inny materiał muzyczny niż ten,
z którym można Pana kojarzyć. Czy można się jeszcze spodziewać płyty
w podobnym klimacie?
Ja bym bardzo chciał zrobić coś jeszcze w stylu. Ale już nie z tymi ludźmi, lub też nie ze wszystkimi z tych ludzi. Z pewnością chciałbym jeszcze pracować z tym samym perkusista
i wiolinistą. Z resztą bym nie chciał. Całkiem możliwe, że jeszcze raz podejdę, ale tylko do "Candigas de Santa Maria". To, co my z tym zrobiliśmy, to było tylko i wyłącznie liźnięcie tematu, w porównaniu z tym, jaki tam jest materiał do dyspozycji. I z pewnością chętnie bym się przyjrzał jeszcze raz, ale nie poprzez nuty, tylko przez inne wykonanie. "Candigas de Santa Maria" to jest klasyk, dużo ludzi to wykonuje. My zrobiliśmy to w sposób absolutnie antyklasyczny. I wydaje mi się, że nie należałoby tego stawiać w równym szeregu z wszystkimi innymi wykonaniami, które sięgają do zachowań historycznych. Myśmy chcieli od tego jak najbardziej uciec. Nie wiadomo, kto ma rację, ale wiadome jest jedno, że jest tam całe mnóstwo literatury wokalnej.
Do jednego z utworów - "Santa Maria Loei" - został nakręcony teledysk. Czy powstaną kolejne?
Wątpię. Czasem będziemy grali scenicznie i będzie to można zobaczyć na scenie. Trzeba będzie pójść do teatru.
Może w Gorzowie?
Nie wiem… Chętnie bym to robił, ale część z wykonawców weszła ze mną w konflikt, na zasadzie: nie będzie mi cham bez wykształcenia mówił, jak się wykonuje muzykę dawną. Krótko mówiąc, prawdopodobnie z nimi już nic nie zrobimy, i to, że jeszcze musimy zagrać ze sobą wspólne sztuki… Będziemy jeździć osobnym samochodem…
Ale im więcej nowych muzyków, tym więcej nowych wizji.
Akurat tych dwoje było specjalistami od muzyki dawnej i jak się ich pozbędziemy, to nie będziemy mieli za bardzo się na czym oprzeć. Potrzebujemy takich ludzi. Może nie tych.
Z pewnością chciałbym po to sięgnąć, najchętniej współpracowałbym z kobietami. Wziąłbym ze cztery dupy, wykształcone i zorientowane w temacie, i niech sobie śpiewają
z tyłu, a ja będę sobie śpiewać z przodu. (śmiech)
Podczas występów ma Pan mocno zmrużone oczy. Widzi Pan publiczność?
Staram się nie widzieć widowni, dlatego że mnie to wyłącznie dekoncentruje. Staram się ich nie widzieć i też do pewnego stopnia nie słyszeć, a zwłaszcza, kiedy mówią jakieś dziwne rzeczy. Co mnie strasznie wytrąca z równowagi. Chętnie zamykam oczy
i doskonale rozumiem niewidomych muzyków. Im wzrok do niczego nie jest potrzebny. Jak jesteś w naprawdę dobrej formie, jesteś naprawdę zżyty z instrumentem, nie potrzebujesz patrzeć, gdzie twoja ręka spada. Ta ręka sama widzi. Wydaje mi się, że jest to osiągnięcie pewnej zdolności wykonawczej. Muzyka jest sprawą słuchu, sprawy wzrokowe są naprawdę na ostatnim miejscu. Mógłbym tego zmysłu nie używać do gry. Ten zmysł do pewnego stopnia przeszkadza, no chyba, że ktoś nie pamięta tekstu i luka
w kartkę. (śmiech)
Właśnie! Dzisiaj kilka razy się Panu zdarzyło.
Tak, parę razy zapomniałem, ale ja lukam w kartkę, którą mam w głowie, i widzę, że się wywaliłem. (śmiech)
Często się to Panu przytrafia?
Zawsze zdarzało mi się wywalić. Raz, dwa razy w ciągu koncertu zawsze się wywalę. Staram się nie robić z tego wielkiej kwestii, potrafię się wybronić. Nie przejmuję się tym, trudno się mówi. Dawniej się tym przejmowałem, oblewał mnie zimny pot. Teraz stwierdziłem, że jest to moja przypadłość. W takim natłoku tekstu, jaki jest u mnie, dwa trzy kiksy to pikuś. Wiesz dlaczego są słyszalne? Bo mam pierdoloną dobrą dykcję! Mówię wyraźnie! Każdy mój błąd jest po prostu jak na patelni. Jak się Piasek myli, to nikt nie zauważy. (śmiech)
Jest jakieś pytanie, które chciałby Pan usłyszeć, a którego nikt nigdy Panu nie zadał?
Jak pan doszedł do swoich umiejętności?
Jak Pan doszedł do swoich umiejętności?
Lata pracy! (śmiech)
(rozmawiały: Anna Piechocka, Małgorzata Matczak)